I mnie zdarzyło się uczestniczyć w Boxing Dayu. Za sprawą brata, który chciał sobie kupić płytę ulubionego wykonawcy, a ja – o naiwności ludzka! - nagrywarkę CD za połowę ceny. Był rok 2000.
Pobudka musiała nastąpić o nieludzkiej porze: 6.30 rano. Coś tam na śniadanie i do samochodu. Po kwadransie jesteśmy pod sklepem. Jest dopiero siódma, ale kolejka wygląda jakby uformowała się już w nocy. W nocy dwie noce wcześniej. Wchodzimy do "mallu" i siadamy pod ścianą. Bratu towarzyszy kolega, więc rozmowa bardzo ciekawie urozmaica nam czekanie. O ósmej następuje upragniona chwila. Pracownicy sklepu odryglowują wrota i oto, tak długo wysiedziana czułymi pośladkami na twardej i zimnej posadzce, tania przestrzeń z elektronicznym dobrem, staje przed nami otworem! Jesteśmy daleko w drugiej połowie kolejki i mamy dobry widok na otwierające się drzwi:
Oto czołówka zrywa się do biegu! Najlepszy start maja reprezentanci Orientu. Wiadomo: na ryżu chowani. Lekkość, zwinność, gracja i niespożyta energia wręcz biją z ich ruchów. Za nimi długo nikt i następnie ekipa Bliskiego Wschodu. Ich turbany zdają się powiewać w rytm coraz szybciej klaszczących o posadzkę sandałów. Wszyscy podążają w kierunku upragnionych półek z drukarkami, monitorami, komputerami, telewizorami, płytami, telefonami, skanerami, akcesoriami. Myślę, że nawet papierowi toaletowemu nie uszłoby – przepraszam – na sucho.
Święci Piotrowie, odziani w firmowe koszulki pracowników sklepu, którzy otworzyli one wrota raju, coś krzyczą. W ogólnych odgłosach chaosu, daje się słyszeć ich wołanie „Relax! Relax!”. Jeden wielki LOL: wszyscy odbierają to jako doping do jeszcze wydajniejszej walki! Przecież taka okazja zdarza się tylko raz w roku.
Przypomina mi to pierwszą i szczęśliwie jedną z niewielu w mym życiu wycieczkę do kasyna. Było to w 1999 roku w Montrealu, na wyspie Notre Dame. W tym samym miejscu, w którym dziewięć lat później Robert Kubica, Wielki Polak, który koleją rzeczy został pracownikiem największego objazdowego cyrku świata, czyli Formuły 1, odniósł swe pierwsze, historyczne zwycięstwo. W tymże kasynie ludzie zachowują się podobnie: opętani obłędem wrzeszczą, dajmy na to, na elektryczne figurki koni ujeżdżane przez malutkich, plastikowych jeźdźców, aby jechały szybciej.
Podobno w Stanach jest jeszcze ciekawiej. Tam jak wiadomo jest taniej. Tam mieszkańcy Kanady rezerwują miejsca w hotelach na parę tygodni wcześniej, tylko po to, aby uczestniczyć w Boxing Dayu. Jedna z uczestniczek tego amerykańsko-kanadyjskiego sportu, zapytana przez dziennikarza czy rzeczywiście oszczędza na tym istotną kwotę, odpowiedziała, że w zasadzie to wychodzi bez różnicy, ale liczy się adrenalina, którą wyzwala jej organizm w starciu z innymi, żądnymi zwycięstwa tekstylno-elektronicznymi drapieżnikami.
Nie pamiętam, jaka nacja wygrała wyścig, którego byłem bezpośrednim świadkiem z bratem i jego kolegą. Pamiętam tylko, że ze zgrozą przyglądaliśmy się wymiecionym półkom i zdziesiątkowanym, a nawet zniszczonym gadżetom, których nie tknąłbym za dopłatą. Przypomniało mi to beztroski czas, gdy jako mały brzdąc, towarzyszyłem babci w kolejce do spożywczego. Krótko po otwarciu drzwi, ktoś zakrzyknął: „Szynkę rzucają!” Dalej było niemiło.
Drogi Rodaku! Myślisz, że tylko w Polsce rzeczywistość przerosła kabaret? Nic bardziej mylnego. Podróże kształcą! :)